Patryk – Czarodziej z Vang Vieng

Patryk niewątpliwie był Czarodziejem. Wystarczyło chociaż przez chwilę z nim porozmawiać, by nagle ujrzeć wokół zupełnie inny świat. Niespodziewanie Vang Vieng przestawał być osadą zagubioną w dżungli, przystankiem w drodze do kolejnych atrakcji turystycznych.

Ludzie planowali spędzić tu tylko noc, a jednej rozmowie zostawali kolejny dzień, dwa, tydzień… Ktokolwiek zatem spotkał Patryka mówił potem innym wędrowcom na szlaku: Uważajcie, zaczaruje was i nie będziecie chcieli wyjechać. A potem będziecie tęsknić i ciągle tam wracać…

Krajobraz okolic Vang Vieng.

Krajobraz okolic Vang Vieng.

Chłopak z ambicjami

Nic nie wskazywało na to, że Patryk zostanie Czarodziejem. Kiedy miał 14 lat, zatrudnił się w nadmorskiej knajpce, gdzie co dzień podawano te same pięć dań. Mało ambitnie. A ciemnowłosy chłopak z Marsylii był ambitny. Chciał zostać Kucharzem. Odszedł więc do większej restauracji, potem do jeszcze większej. Po czterech latach wyruszył poznać regionalne kuchnie Francji. Kilka miesięcy w Bretanii, kilka w Alpach… Co dzień uczył się czegoś nowego.

Wreszcie uznał, że mężczyzna powinien pracować na swoim. Miał 21 lat, wspaniałą żonę, miesięcznego synka i mnóstwo planów na przyszłość. Kupił restaurację w Paryżu, po jakimś czasie dokupił bar. Gdy urodził się drugi syn nabył jeszcze hotel, drugą restaurację w La Rochelle… Wierzył, że zapewnił rodzinie przyszłość. Zmęczony podróżami pomiędzy restauracjami, hotelem i barem, zaszywał się w domu. Na krótko, bo nie znosił zostawiać swojego królestwa.

Życie na krawędzi...

Życie na krawędzi…

Przez dziesięć lat, na wczasach spędziłem może ze trzy tygodnie. Gdy byłem tak zmęczony, że ustąpiłem żonie. Tydzień na Martynice. I kilka dni na Gwadelupie. To były całe nasze rodzinne wyjazdy…

Zarządzanie imperium zajmowało go bez reszty. Z pewnością odniósł sukces. Pewnego dnia, gdzieś między Paryżem a La Rochelle, to wszystko nagle straciło sens. Jego piękna, wspaniała żona miała raka. Teraz swój czas musiał dzielić między szpital, restauracje, hotel, bar i dom. Kiedy pół roku później zadzwonił lekarz, poczuł pustkę. I ogromną nienawiść do wszystkiego, co przez lata tak mozolnie budował. W przeciągu tygodnia sprzedał wszystko. Zostawił synów pod opieką swojej matki. Wyjechał do Wietnamu.

Dzieci z Vang Vieng.

Dzieci z Vang Vieng.

W poszukiwaniu sensu

Som Ti nie zdziwił się specjalnie. A jeśli nawet – to wschodnim zwyczajem nie dał tego po sobie poznać. Patryk pomógł mu kiedyś otworzyć restaurację we Francji, był przyjacielem. To wystarczyło, by nie pytać o nic. Przez rok Patryk mieszkał w Sajgonie, gotował w małej knajpce Som Ti i myślał. Usiłował znaleźć sens. Może spędziłby kolejne lata zadręczając się własną przeszłością, gdyby nie wypadek szkolnego autobusu. Zginęło troje dzieci. Trzech synów Som Ti…

Zrozumiałem, że cierpienie nie jest karą, a częścią naszego losu. Przestałem się obwiniać, że kiedyś mogłem coś inaczej zrobić. Przeszłość była skończona, musiałem zacząć nowe życie. Wyjechałem do Tajlandii.

Portret małej Laotanki.

Portret małej Laotanki.

Pracował w Pattaya – gdzie co wieczór promenadą snuły się tłumy turystów z całego świata. Potem w Bangkoku – mieście smogu, klaksonów i niekończących się korków. Znowu zarządzał kelnerami, dostawcami. Układał menu i wymyślał nowe dania. Ktoś opowiedział mu o Laosie. Górach wyrastających z dżungli i wioskach, których nie ma na żadnej mapie. Pomyślał, że chciałby tam pojechać. Mały plecak wystarczył do zabrania całego dobytku.

Nie miał nic, ale na innych kontynentach Biali są solidarni. Przygodnie spotkany Francuz dał mu pracę, pożyczył pieniądze. Rozpoczął pracę w Vientiane. Stolica Laosu wtedy to było kilka ulic na krzyż, z czego tylko dwie asfaltowe… Niskie domy. Mało samochodów. Nieliczni turyści. Po jakimś czasie otworzył własną knajpkę nad Mekongiem. Pięć stolików z widokiem na zachód słońca. Gotował razem z Liu, którą poznał na targu. Wreszcie zaczął nowe życie.

Zakupy na targu.

Zakupy na targu.

Odkrycie Vang Vieng

Vientiane po jakimś czasie jest męczący – zabiegani ludzie, pełno kurzu… Chciałem znaleźć swój cichy azyl. Jeździłem po kraju, aż trafiłem do Vang Vieng. Zakochałem się w tym miejscu od razu. Poczułem, że właśnie tu chciałbym mieszkać.

Wokół miasteczka wznoszą się wysokie, postrzępione góry. O świcie giną we mgle, wieczorami odcinają się majestatycznie na tle czerwonego nieba. Co dzień przejeżdża tędy autobus, wiozący turystów do sławnego ze świątyń Luang Prabang. Ludzie z Vang Vieng przyzwyczaili się, że biali jadą dalej. To było normalne. Kiedy zaczął szukać tu mieszkania do wynajęcia – zbiegli się wszyscy. Ktoś obcy miałby tu zamieszkać? To było niesłychane! Tak przecież się nie zachowują normalni turyści!

Łódź w Vang Vieng.

Łódź w Vang Vieng.

Przez siedem miesięcy, co sobota, Patryk wsiadał w autobus i jechał do swojego raju. Czasem w tych eskapadach towarzyszyła mu Liu. Chodził po górach, rozmawiał z ludźmi. Tłumaczył, że nie jest turystą, że naprawdę chce tu pozostać. To przez te rozmowy nauczył się laotańskiego.

Mieszkańcy byli mili, ale gdy powracał do swojej propozycji stawali się jakby nieobecni. Na pytania odpowiadali: czek noi – jutro. Bo w Laosie nikt się nie śpieszy. Na wszystko jest stosowny czas. Więc Patryk wracał do Vientiane, a po tygodniu znowu siedział przy herbacie w Vang Vieng.

Powrót z targu.

Powrót z targu.

Wreszcie lokalny przedsiębiorca zlecił rodzinie w stolicy sprawdzić, kim właściwie jest ten dziwny Francuz. Potem sam pojechał zobaczyć restaurację nad Mekongiem. Porozmawiał z ludźmi na targu. Wreszcie przystąpił do poważnych negocjacji. Po kilku tygodniach (czek noi Patrik, czek noi) w końcu ustalono cenę – 28 dolarów miesięcznie. To fortuna w kraju, gdzie wielu ludzi zarabiało 200 dolarów rocznie. Wieczorem tego samego dnia, zgłosiły się do niego jeszcze dwie osoby proponując wynajem. Stał się „swój”.

Patryk zmienia świat

Powiedziałem im, że chciałbym trochę rzeczy tu zmienić, ale razem z nimi. Doprowadzić prąd. Wyposażyć szpital. Wynajmować pokoje turystom. Wiele rzeczy jest możliwych – jeśli się tego tylko chce. A dla mnie najważniejsze stało się tych dwadzieścia kilka kilometrów wokół.

Pola wokół Vang Vieng.

Pola wokół Vang Vieng.

W Vang Vieng Patryk założył knajpkę, napisał menu po angielsku, francusku i laotańsku. Takie same menu napisał dla swoich przyjaciół z miasteczka. Co dzień o szóstej rano chodził na miejscowy targ. Wybierał warzywa, owoce, przyprawy… Targował się – jak każe obyczaj – po kilka minut. Akurat tyle, by porozmawiać o wszystkim co się ostatnio wydarzyło. Wieczory spędzał razem z Liu u sąsiadów. Narodziny, śmierć, przyjazd krewnych, początek zbiorów – wszystko było pretekstem do spotkania i rozmowy.

W Vang Vieng brakowało wielu rzeczy. Najdotkliwszy był brak sprzętu w szpitalu – jedynym w całej okolicy. Więc w swojej restauracji Patryk wywiesił plakat: „U mnie piwo jest droższe o 500 kip (0,20 USD) – zamawiając je wspomagasz tutejszy szpital”. Po roku zebrał 1500 USD! Cała społeczność świętowała to wydarzenie, po czym wspólnie sporządzono listę najpilniejszych wydatków. Coraz częściej do Patryka przychodzili sąsiedzi po radę. Pomagał w kontaktach z turystami, stał się przewodnikiem, tłumaczem, przyjacielem.

Spływ na dętce.

Spływ na dętce.

Któregoś dnia postanowił obejrzeć rzekę z bliska. Kupił dętkę, pojechał drogą kilka kilometrów w górę nurtu, po czym odnalazł rzekę i spłynął nią do miasteczka. Powitano go jak bohatera! Tak Vang Vieng zyskał nową atrakcję turystyczną – swoisty rafting. Innym razem, w czasie wędrówki po górach odnalazł grotę. Wrócił wraz z przyjacielem, latarką i wielkimi szpulkami nitek. Gdy po 10 kilometrach nitka się skończyła, wrócili po kolejne 10 kilometrów. Przeszli tak ponad 20 km jaskinią, która nawet nie ma swojej nazwy. Wokół są setki takich miejsc do odkrycia. Laotańczycy się do nich nie zbliżają. Niby nie boją się złych duchów Ziemi, ale po co kusić los?

W dni gdy było mniej pracy w knajpce, Patryk wyruszał na włóczęgę po okolicy. W trakcie jednej z takich wypraw znalazł malutką małpkę. Błąkała się w dżungli po stracie mamy. Tak do rodziny trafiła Zezette – ulubienica wszystkich. Z tych wędrówek powstała unikalna mapa okolicy – narysowana przez jednego z mieszkańców miasteczka. Dochód z jej sprzedaży przeznaczono na szkołę.

Zazette, Patryk i Liu.

Zazette, Patryk i Liu.

Szczęście

Niepostrzeżenie Patryk zmieniał nie tylko Vang Vieng, ale i tych co do niego zawitali. Przysiadał się do stolików. Rozmawiał z gośćmi. W kapciach, z nieodłączną małpką Zezette na ramieniu opowiadał o Laosie. O życiu tutejszych ludzi. O wioskach leżących raptem trzy godziny od drogi, gdzie dzieci nigdy nie widziały białego turysty. Mówił o nieopisanych w żadnym przewodniku jaskiniach i nieznanych drogach przez dżunglę. Świat wokół okazywał się pasjonującą przygodą.

Hans miał bardzo napięty program zwiedzania Azji – do dnia, gdy siedząc nad piwem wdał się z Patrykiem w rozmowę o życiu. Zmienił wszystkie plany. Nie zobaczył najważniejszych zabytków Laosu. Nawet nie próbował dotrzeć do Kambodży. Po kilku tygodniach przyszła pocztówka z Berlina zaadresowana: „Laos, Vang Vieng, Patryk”. Nikt się nawet specjalnie nie zdziwił, że dotarła.

Posiłek Zazette.

Posiłek Zazette.

Patryk emanuje spokojem. Świat już niczego po mnie nie oczekuje, wreszcie mogę być sobą. Ludzie stąd akceptują mnie takim, jakim jestem. Jedyne, czego mi czasem brak to bardziej wyszukanych potraw. Czasem sam przygotowuję coś specjalnego, ale brakuje tak wielu rzeczy, że większość przepisów jest bezużyteczna. Bo z czego zrobić choćby taki vinegret? Ale to niewielka cena za możliwość bycia tutaj.

Widziałem wielu, którzy tu przyjeżdżali by osiąść na stałe. A po pierwszych kłopotach wyjeżdżali. Żeby tutaj zostać trzeba tego chcieć, mieć dużo wewnętrznej siły i znać język. Być tutaj bez kontaktu, rozmów, dyskusji – to nie miałoby sensu. To co robię służy setkom ludzi – więc moje życie tu jest jakimś przeznaczeniem. Byłem bogaty i nie miałem czasu, aby być szczęśliwym.

Teraz już nie muszę zabiegać o pieniądze. Zarabiam na siebie, Liu, piwo dla przyjaciół i telefony. Po co mi więcej? Co dwa dni dzwonię do swojej mamy i synów. Odwiedzili mnie kilka razy, ja pokazałem Liu Paryż. Ale nie chcę tam wracać, moje miejsce na ziemi jest tu. Lubię to co robię i lubię być z tymi ludźmi. Tutaj jestem naprawdę szczęśliwy…

Sąsiedzkie spotkanie.

Sąsiedzkie spotkanie.

xxx
Patryka poznałam w 1996 roku. Nigdy więcej się nie zobaczyliśmy. Potem Vang Vieng opisano w przewodnikach i zmieniło się w imprezową wioskę pełną turystów. Nie sądzę, bym tam kiedyś wróciła, ale chciałam podzielić się z Tobą tą historią.
Poznaj panią kapitan  Carol-Ann Möller z Namibii.


(c) AfrykAnka.pl

Podoba Ci się ten wpis?
Będzie mi miło jeżeli postawisz mi kawę. Serdecznie dziękuję!
Postaw mi kawę na buycoffee.to

Może Cię zainteresuje...

Zostaw komentarz